Gbur w operze

Opera Narodowa, miejsce kaźni nieobytych buraków
W życiu nieokrzesanego chama z Polski C przychodzi nieraz moment zetknięcia się z kulturą przez duże K. Człowiek, którego głównymi rozrywkami są leżenie do góry brzuchem i sprzeniewierzanie czasu na bezproduktywne głupoty, nagle rzucony zostaje między przedstawicieli warszawskiej elity kulturalnej. Gdy więc dostałem od koleżanki zaproszenie do opery, byłem pełen najgorszych przeczuć. Choć tak po prawdzie, to ja zawsze jestem pełen najgorszych przeczuć.

W psychologii istnieje model stworzony przez Szwajcarkę Elisabeth Kübler-Ross, który opisuje pięć etapów reakcji człowieka na hiobowe wieści. Hiobowe wieści mogą być różne - np. "ma pan raka, zostało panu 10 godzin życia"; "bardzo mi przykro, badania DNA wykazały, że nie jest pan ojcem swojej nieślubnej córki"; "Lewandowski, mam 2 bilety do opery, chcesz iść?". Ale etapy są zawsze te same:
1. Zaprzeczenie;
2. Gniew;
3. Negocjacje;
4. Depresja;
5. Pogodzenie się.

Zaprzeczenie
- Ale jak to? Ja do opery? To niemożliwe, na pewno jest jakieś inne wyjście - odparłem odruchowo, przyjmując obronną postawę ciała. Nigdy nie widziałem nic szczególnie pociągającego w wielogodzinnym przyglądaniu się ludziom śpiewającym na scenie w absurdalny sposób. Do tego ubranym w stroje z epoki, której już nie ma, i cierpiącym na liczne zaburzenia emocjonalne (euforia w pierwszym akcie, depresja w drugim, furia w trzecim, w czwartym kończą różnie). 

Zanim zaczniesz z niej szydzić - spójrz na siebie
Ale w porządku - czego się nie robi dla ludzi dotkniętych przez los. Czyż nie chodzimy na przedstawienia w przedszkolu, choć wiemy, że z czterolatków żadni aktorzy? Chodzimy, żeby dzieciom było miło i żeby żyły złudzeniami, że ktoś je kocha. Dlaczego by więc nie pójść do opery, by osłodzić życie ludziom, którzy wybrali sobie tak irracjonalny fach? Przez chwilę postawiłem się w miejscu mężczyzny w peruce i rajtuzach, wyjącego ze sceny do pustej sali - i zrobiło mi się smutno, płakałem.

"A co wystawiają?" - spytałem, jakby robiło mi to jakąkolwiek różnicę. Okazało się, że Wesele Figara. Jako że do wesel pałam głęboką niechęcią (fatalna muzyka, wąsaci wujkowie w rozchełstanych koszulach, ani jednej samotnej dziewczyny, państwo młodzi nieświadomi błędu, który popełnili, po więcej zapraszam do tekstu Wesele Polaczka), zapaliła mi się czerwona lampka. Jednak od razu zgasła, bo przecież Figaro mi ani bratem, ani swatem, i jak chce brodzić w bagnie małżeństwa, to ja go nie będę powstrzymywał.

A więc Wesele Figara. Jest to opowieść o hiszpańskim słudze i jego panu, który chce mu bzyknąć przyszłą żonę. Figaro postanawia do tego nie dopuścić - w tym celu montuje niecną intrygę i knuje na potęgę, niczym Jarosław Kaczyński w przerażającym zaciszu swojego oszołomskiego bastionu nienawiści. Niestety tytułowy bohater zapomina, że w jego otoczeniu znajdują się też kobiety. Jak łatwo się domyślić, w branży zdradzieckich knowań specjalizują się one od lat i przyćmiewają w tym samego Figara.

Gniew
Wiedziałem to wszystko jeszcze przed pierwszym machnięciem batutą przez austriackiego dyrygenta. Skąd? Bo przeczytałem libretto. Wpędziło mnie to w srogi gniew, bo to tak samo, jakby przed kinem przeczytać dokładne streszczenie filmu, gdzie pogrubioną czcionką zapisane byłoby nazwisko mordercy (pod warunkiem, że to film o mordercach - bo przecież może być o czym innym). W każdym razie miałem świadomość, że hrabia ostatecznie nie bzyknie żony sługi, a wszystko skończy się pomyślnie (o ile ślub można uznać za pomyślne zakończenie).

Gdy już przeszła mi złość na fakt, że znam całą fabułę i potrafię przewidzieć co się za chwilę wydarzy, ogarnęła mnie szewska pasja z powodu śpiewu. Zastanawiałem się dlaczego ci ludzie nie mogą ze sobą normalnie porozmawiać? To jest jedna z przyczyn, dla których nienawidzę musicali. Tam mężczyzna nie może powiedzieć kobiecie, że po prostu ją kocha albo nią gardzi, gdyż jest suką zdradziecką. Musi oprócz tego zaśpiewać piosenkę i odtańczyć jakiś głupkowaty taniec ze swoją bandą zsynchronizowanych przydupasów za plecami.

Tutaj to samo. Nie można usiąść w zaciszu gabinetu i obmyślić chytrego planu zerżnięcia żony sługi - trzeba, miotając się po scenie, odśpiewać swoją kwestię, najlepiej powtarzając ją kilka razy, żeby do publiczności dotarło.

Nie powinno być zaskoczeniem, że przez większość spektaklu siedziałem rozsierdzony jak Tuhaj-bej na kozacką hołotę.

Negocjacje
Największym plusem całej sytuacji było istnienie antraktów. Przerwy między aktami stwarzały wymarzoną wręcz okazję do niepostrzeżonego wymknięcia się na zewnątrz. "Chodźmy na wódkę po drugim akcie" - negocjacje z towarzyszką rozpocząłem ambitnie. "Po trzecim. I Ty stawiasz" - usłyszałem ripostę i już wiedziałem, że to będzie ciężka przeprawa. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, gdy już miałem wysunąć nową ofertę, zadzwonił dzwonek wzywający na kolejną dawkę obcowania ze sztuką przez duże Sz.

Depresja
Sytuacja wydawała się beznadziejna. Teoretycznie mogłem wyjść w każdej chwili, ignorując wrogie spojrzenia ludzi, którzy musieliby wstać z foteli, by mnie wypuścić. W praktyce jednak byłem ich niewolnikiem i oni doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Wyglądali na smakoszy opery - siedzieli w bezruchu przez całe trzy i pół godziny widowiska, z wydętymi wargami i głową lekko zadartą do góry. Koniecznie chcieli mnie - nieszczęśnika - zarazić miłością do śpiewających facetów w rajstopach.

Ale w pewnym momencie zatliła się we mnie iskierka nadziei. Kobieta wcielająca się w rolę Cherubina (młodego chłopca bałamucącego dworskie dziewki) uczestniczyła w scenie przebierania się w damskie fatałaszki. I zdjęła koszulę, pod którą nic nie miała! Z niejasnych przyczyn stała jednak plecami do widowni i nie reagowała na okrzyki "pokaż cycki", dochodzące gdzieś z okolic drugiego balkonu. Cyt, iskierka zgasła, a ja poderżnąłem sobie gardło nożem do tapet.

Biedaszyb
Pogodzenie się
Naturalnie krwią kazałem napoić konie. Nie czułem już nic - poza nieodpartą pokusą uczczenia debiutu w warszawskiej elicie kulturalnej wiadrem pożywnej wódki. Pogodziłem się z tym, że bohaterowie spektaklu nie rozmawiają ze sobą jak normalni ludzie, że śpiewaczka bez stanika stoi tyłem do publiki, nawet z tym, że choć akcja toczy się w Hiszpanii, to wszyscy używają barbarzyńskiego języka makaroniarzy (który zbrzydł mi potwornie - co wyjaśnię w jednym z kolejnych odcinków opowieści o współlokatorach). Pogodziłem się z tym, że pomiędzy III i IV aktem nie było przerwy i jeśli ktoś nie wyszedł wcześniej, to musiał zostać do końca. Ku mojemu zdziwieniu opuściłem gmach nawet umiarkowanie zadowolony. Złośliwy powiedziałby, że to z powodu zakończenia tego koszmaru - ale powiedzmy sobie szczerze: kto lubi złośliwych?

Na koniec podsumujmy wnioski: opera jest wyrafinowaną rozrywką przeznaczoną dla ludzi rozumnych, a ja wracam kopać w intelektualnym biedaszybie.

Komentarze

Anonimowy pisze…
piersza!
Anonimowy pisze…
Pierwszy raz średnio.
Maciej Paprocki pisze…
Komentarz usunięty przez ACTA.
renf. pisze…
Ja już w liceum obleciałam wszystkie opery, bo wyjścia organizował nauczyciel od fizyki a mi za dobrze z fizyki nie szło. Jak za darmo, to chyba nie masz co narzekać - zawsze jakieś nowe doświadczenie, np. siedzenie w miękkich, starych, skrzypiących fotelach. A, przypomniała mi się historia z opery.
W przerwie stałam w okolicach męskiego kibla (nie pamiętam dlaczego), w każdym razie wyszedł z niego jakiś starszy, kulturalny pan i czekał na swojego kolegę, który wyszedł chwilę po nim. Pierwszy pyta drugiego, czy ten umył ręce. Drugi za to odpowiada, że w domu mył "szwanca" (schwantza?), więc rąk nie musi myć.
Bywałam też na baletach...
renf. pisze…
Nie pamiętam, co napisałam w tamtym komentarzu, bo jeszcze go przetwarzasz, ale teraz zobaczyłam, że ogłosiłeś konkurs na psychofankę. Wydaje mi się, że nawet gdybym nie chciała się zgłosić do castingu, to chyba aż za dobrze spełniam wszystkie wymagania i szkoda się tak marnować w ukryciu.
Anonimowy pisze…
"bardzo mi przykro, badania DNA wykazały, że nie jest pan ojcem swojej nieślubnej córki" - na ile jest to hiobowa wieść zależy chyba od samej nieślubnej córki :P
mejoa pisze…
Wzruszyłam się. Pierwszą operą, na której byłam, było właśnie Wesele Figara. Po wyjściu z budynku zadowolenie towarzyszyło mi ogromne.
Pani Kardiolog pisze…
wzruszona jestem niesłychanie. piąteczka!
Anonimowy pisze…
Ja lubię ludzi złośliwych!

Popularne posty