Dzienniki Amerykańskie (2)

Punkt startowy: Lotnisko Berlin-Tegel
No więc wyruszyliśmy. 16 maja rozpoczęła się ciężka trzytygodniowa orka przez 4 kraje, 11 lotnisk, 12 stanów, 13 miast, w których spaliśmy - w hotelach, hostelach, motelach, samochodach, terminalach, amerykańskich willach, kanciapach bez okien w Chinatown, były też noce gdy w ogóle nie spaliśmy. Pierwszy etap to wieczorny pociąg do Berlina, kilkugodzinne przeczekanie na lotnisku Tegel, rano lot do Londynu, a tam przesiadka do Nowego Jorku. Oczywiście już na samym początku coś się musiało spierdolić i choć od wyjazdu z domu nie minęło nawet 12 godzin, cała wyprawa już stanęła pod znakiem zapytania.

Początkowo szło jednak jak z płatka. Już w taksówce, widząc wielką walizkę, sympatyczny kierowca zagadnął mnie wesoło:
- A dokąd się pan, hehe, wybiera, jeśli można spytać?
- Do Ameryki - odparłem grobowym głosem, aby zabrzmiało to tak, jak gdybym tak naprawdę jechał do Kalisza, ale chciał uciąć tę dyskusję w zarodku. Na wszelki wypadek dodałem minę ze zdjęcia paszportowego i jeszcze nie wyjechaliśmy z Żoliborza, a ja już miałem spokój i mogłem w milczeniu kontemplować Warszawę za oknem.

Mina ze zdjęcia paszportowego
Na dworcu spotkałem Macieja, więc byliśmy w komplecie. Ten trzeci, który miał już wizę, bilet i wszystko, nie zjawił się na peronie, gdyż nadal cierpiał na złamanie nogi, o czym informowałem w poprzednim odcinku. Po cichu liczyliśmy, że jednak przyjdzie, zrzuci gips, który okaże się styropianową atrapą i zakrzyknie: "ha, ha, strollowałem was". Nic takiego jednak nie nastąpiło.

Pożegnałem dziewczynę i kilka minut po 18 odjechaliśmy z Warszawy Centralnej smutnym pociągiem z lat 80., lekko tylko przypudrowanym, aby w XXI wieku nie straszyć zbytnio pasażerów. Miał on jednak tę wielką zaletę, że kolejarze podczepili doń wagon restauracyjny klasy "Wars". Choć nie byliśmy głodni, to można się było jednak napić.

Pociąg wypełniony był głównie obcokrajowcami. Jechała nim grupa około 20 Indonezyjczyków (wyglądali nieokreślenie, ale na walizie jednego z nich zauważyłem naklejkę jakiejś indonezyjskiej organizacji, więc się domyśliłem, bo jestem błyskotliwy), trochę Francuzów, wielu Niemców, paru Rosjan, przynajmniej dwóch azjatyckich biznesmenów, za to bardzo mało Polaków. To nie ma żadnego znaczenia, wspominam tylko z kronikarskiego obowiązku. W przedziale przez całą 5,5-godzinną podróż spędziliśmy może z 10 minut. Zostawiliśmy tylko bagaże i czym prędzej udaliśmy się do wspomnianego Warsu, aby tam spokojnie porozmawiać przy piwie.
Spokojnie rozmawiamy w Warsie przy piwie

O ile w przedziałach panowała typowa dla kolei smuta - ludzie śpiący z rozdziawionymi japami, stare baby ściągające buty, piszczące bachory, studenciki w słuchawkach z których sączyła się jakaś bieda-muzyka, Janusze rozwiązujący krzyżówki, o tyle w Warsie pijackie eldorado wydawało się nie mieć końca. Atmosfera prawie jak w normalnym barze: rumiane gęby, podniesione głosy opowiadające zabawne historie, alkoholowy rechot, ogólne śmieszkowanie. Jakiś azjatycki biznesmen spożywał wódkę w zastraszającym tempie w towarzystwie przypadkowych ludzi. Wyniesiono go jeszcze przez Poznaniem, co dostarczyło zgromadzonym mnóstwa radości, bo przecież nic tak nie bawi, jak cudze fiasko.

Z Warsem wiąże się jedna absurdalna sytuacja - gdyby ktoś pomyślał, że już żyjemy w normalnym kraju, to rzeczywistość zawsze upomni się, że jest zupełnie przeciwnie. Otóż kupiliśmy w barze piwo i pytamy facetki, czy można z tym pójść do przedziału. Ona oczywiście, że nie, bo jest zakaz spożywania alkoholu pod groźbą tęgiego wpierdolu od S.O.K. Ale tylko do granicy z Niemcami, bo potem to już o dziwo wolno. No to po przebyciu Odry idziemy znowu do baru, z przekonaniem, że ostatnią godzinę będzie można pić w przedziale czy na korytarzu, bo Wars nam się już znudził (zostaliśmy już tylko my). A ta do nas, że bar zamknięty, bo koncesja jest tylko do granicy.


Ale główna refleksja jest taka, że pociągi powinny się składać tylko z Warsów, jest to zupełnie inna jakość podróżowania. Jedna wielka nić porozumienia, wspaniały podział na lepszych i gorszych (my - ci doskonale bawiący się wśród ludzi i oni - ci drętwi frajerzy z przedziałów). Albo chociaż zrobić odwrotną proporcję - same wagony barowe i jeden anty-Wars, w którym pasażerowie bez zainteresowań, prowadzący beznadziejne żywoty urzędników, szwaczek i marketingowców siedzieliby przykuci do siedzeń obitych brązowym welurem z wzorem pełnym wariacji na temat logo PKP.

Pociąg się oczywiście spóźnił i dopiero koło północy wysiedliśmy na berlińskim dworcu Hauptbahnhof. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyliśmy po opuszczeniu tego paranoicznego budynku, była czwórka polskich meneli siedzących koło przystanku i wyrażających się słownictwem  tak wulgarnym, że aż uszy więdły. Zaczął siąpić deszcz. Trzeźwieliśmy. Nie tak miała się rozpocząć ta podróż życia, oj nie tak. Szczęśliwie po chwili przyjechał autobus i w dwadzieścia minut byliśmy na lotnisku Tegel.

Lotnisko Tegel wyobrażałem sobie jako tętniący życiem niebywały moloch, na którym z namaszczeniem i słynną niemiecką precyzją realizowany jest projekt Ordnung muss sein. Tymczasem okazało się, że to kilka betonowych bud połączonych w sześciokąt - całość przypominała coś pomiędzy Modlinem a Łodzią-Lublinkiem, no może trochę większe. W środku niemal żywego ducha. Wałęsało się kilku sprzątaczy pochodzenia najpewniej tureckiego, a posępnej reszty dopełniało kilkunastu turystów śpiących na podłodze lub niewygodnych ławkach (celowo niewygodnych zresztą - zabezpieczenie przed kloszardami). Całe szczęście, że nie zamykali budynku na noc, ponieważ sterczenie do rana na niemieckim chłodzie w siekącym niemieckim deszczu zdeprymowałoby każdego.

Pozostało cierpliwie poczekać kilka godzin, aż otworzą bramki i wydostaniemy się z tego dziadostwa. Tu los zaczął nam rzucać kłody pod nogi, czy też wyzwania, jak to się mówi w biznesie. O trzeciej w nocy próbowałem nieudolnie spać na ławce z głową na plecaku, gdy wnet obudził mnie sms od naszego znamienitego przewoźnika British Airways. Sympatyczny nadawca przepraszał za niedogodności, ale nasz lot opóźni się o 5 godzin - w razie czego proszę sprawdzać na lotniskowej tablicy. Uznałem to za zły sen i przewróciłem się na bok. Paradoksalnie była to jednak najsurowsza prawda.

Jednak na lotnisku Berlin-Tegel, gdzie o świcie nawet pies z kulawą nogą się nie zapuszczał (bo potem wstyd przed prawilnymi psami), miejscowy personel zdawał się zaklinać rzeczywistość. Stosował w tym celu obmyśloną przez Józefa Stalina złotą metodę faktów dokonanych. Do pracowników nie docierały komunikaty, że lot jest przełożony. O 5 rano kazali nam pozbierać bagaże, odprawić się i udawać, że już zaraz, już tego poranka normalnie wylatujemy do Londynu. Na wątpliwości pasażerów, że przecież była mowa o opóźnieniu, odpowiadano z korporacyjnym uśmiechem, że tak, że wiedzą, ale weźcie te torby i idźcie się odprawić, wy durne gamonie. Tak też uczyniliśmy. Efekt był łatwy do przewidzenia: o 6 rano wygnano wszystkich z powrotem do głównego hallu. W międzyczasie wypłynęła fatalna wiadomość, że lot nie jest przełożony, tylko całkiem odwołany. No i już, chuj z wyprawy - pomyśleliśmy nie bez rozczarowania.

Jeszcze nie oderwali się od ziemi, a tu już, polatane
Mimo nieprzespanej nocy i ciężkiego znużenia, wiedzeni owczym pędem, postanowiliśmy stanąć w niekończącej się kolejce do okienka British Airways i próbować przełożyć lot, ratując tym samym resztki planu. Plan ten przypominał misternie poustawiane kostki domina, gdzie każde opóźnienie rujnowało kolejne założenia (uciekłby nam samolot do Nowego Jorku, autobus do Waszyngtonu, przepadły rezerwacje noclegów, samochodów itd.). Gdyby następny wolny lot był np. następnego dnia, to w zasadzie moglibyśmy już wracać do Warszawy i pogodzić się z towarzyską kompromitacją. Docinki w stylu "jak tam było w Ameryce" nie miałyby wówczas końca, w myśl zasady trollował wilk razy kilka, strollowali i wilka. Toteż byliśmy gotowi do brutalnej walki z British Airways, szykując już najcięższe działa w postaci awantury dwóch brudnych, głodnych, umordowanych Polaczków, straszenie sądem, demolowanie lotniskowych kibli i szamotaninę z ochroną. Nie doceniliśmy wszakże przeciwnika, który zamiast wdawać się w tak popularne w Polsce pyskówki z klientami, po prostu zmienił nam godzinę lotu na 12:20, strasznie przy tym przepraszając za niedogodności.

A zatem w końcu, po 12 morderczych godzinach spędzonych na berlińskim terminalu, znaleźliśmy się na pokładzie Airbusa A319 lecącego w kierunku Heathrow.

Dzień 0
Pociąg: 571 km

Następny odcinek:
Dzienniki Amerykańskie (3) - Londyn, Nowy Jork, New Jersey

Poprzednie odcinki:
Dzienniki Amerykańskie (1) - Wstęp

Komentarze

Popularne posty