Dzienniki Amerykańskie (1)
Po co ty jedziesz do tej Ameryki, pytano mnie czasem. Złośliwi twierdzą, że nie ma sensu podróżować, bo i tak wszędzie jest tak samo, ale trzeba pamiętać, że nikt nie lubi złośliwych. W sumie to miał być jeden z tych niespełnionych planów, o których się zawsze opowiada i zawsze się je snuje, a z których nic nigdy nie wychodzi.
Każdy szanujący się mężczyzna powinien posiadać taki plan, żeby na spotkaniach towarzyskich mieć znakomity temat do dyskusji pt. "Za parę lat to ja..." (otworzę knajpę, kupię saksofon, zbuduję dom, będę jeździł 40-letnim klasykiem). Potem oczywiście wiadomo co się dzieje: orka w smutnym korpo, zapuszczona żona z tłustymi włosami, trójka bachorów (dwoje głupich, jeden brzydki), 30-letni kredyt we Frankach na klitę na Białołęce i bordowa octavia w gazie z postępującą korozją nadkoli. Ale przy wódce z równie sfrustrowanymi wieprzami, których kiedyś nazywałeś kumplami, naturalną koleją rzeczy wygrażasz pięścią, że "za parę lat to ja...".
No więc byłem na dobrej drodze, żeby powielić ten schemat, wielokrotnie już przerabiany w ostatnich dziesięcioleciach przez dużo zdolniejszych ode mnie, ale niestety plan udało się w pełni zrealizować. I teraz nie mam o czym gadać z ludźmi.
Zamysł urodził się kilka lat temu, choć nagle okazało się, że road tripy po Stanach zrobiły się bardzo popularne "w naszej nieszczęśliwej ojczyźnie" i do dobrego tonu należało przejechać się ze znajomymi Route 66, zrobić sobie zdjęcie z durną miną na Times Square i na koniec Aleja Gwiazd, obowiązkowo Aleja Gwiazd w Hollywood. Te czasy zdążyły już szczęśliwie odejść na śmietnik historii, bo dolar drogi, więc nagle wszyscy chcą koniecznie zwiedzać Azję Południowo-Wschodnią. To był sygnał, że czas poważniej pomyśleć o Ameryce.
Drugi czynnik był taki, że mój serdeczny przyjaciel Maciej akurat dwa lata temu bawił w Kalifornii na jakimś żydowskim weselu i trochę wtedy pojeździł po zachodnich stanach. Wypowiadał się o nich w sposób entuzjastyczny, toteż przy którymś z kolejnych wyjść do naszej ulubionej mordowni "Meta na Foksal" padła pijacka propozycja, żeby może dla odmiany przejechać tę Amerykę w poprzek. Odłożyć trochę ciężko zarobionych szekli, wziąć jeszcze z jednego-dwóch do naszej hordy, zaplanować z grubsza trasę - no wielkie mi mecyje. Naturalnie byłem pewien, że nic z tego nie będzie, bo:
- nie zbierze się nawet trójka chętnych ze mną włącznie,
- pieniędzy starczy tylko na wypad do Mielna,
- i tak nie dadzą urlopu, a dwutygodniowego to już na pewno, nie mówiąc już o dłuższym,
- bez wątpienia nie dostanę wizy, bo za mało się uśmiecham i urzędnik konsularny wbije w paszport pieczątkę "declined" z dopiskiem "gbur",
- to i tak się nie uda.
A tu nagle zebrało się nas trzech + dwóch w rezerwie, udało się zebrać trochę oszczędności, na urlop wysłali mnie siłą, bo miałem 50 zaległych dni, a w konsulacie urzędnik był jeszcze bardziej gburowaty niż ja i w ramach nici porozumienia złośliwie wizę przyznał. Co zrobić - trzeba jechać. Widmo tej absurdalnej eskapady zaczęło na mnie łypać nabrzmiałymi krwią oczami.
Pierwotnie miał to być z całą pewnością marzec 2015, bo potem to już się nie uda. W kwietniu 2015 ustaliliśmy, że jedziemy jesienią ("już tej jesieni..."), a w grudniu, że jednak w marcu 2016. Kiedy zaczęła się robić z tego typowa w takich przypadkach groteska, usiedliśmy nagle we trzech i kupiliśmy bilety do Nowego Jorku na maj.
Było nas zatem trzech pewnych i zdeterminowanych, ale los nie byłby figlarzem, gdyby nie rzucił kłody pod - nomen omen - nogi. Ten trzeci (nazwijmy go Piotrek), na kilkanaście dni przed wylotem, szedł w stanie tak ciężkiego zaorania alkoholowego, że źle stanął, łamiąc kostkę paskudnie. Lekarz ocenił, że jego stopa wygląda w środku jak mus truskawkowy i że oczywiście może jechać do Stanów, ale potem to już tylko amputacja. To rzecz jasna tylko moje domysły, gdyż w Polsce obowiązuje ścisła tajemnica lekarska i prawdziwej oceny tego medyka nigdy nie poznam - a wy tym bardziej.
Do wyjazdu pozostały dwa tygodnie i trzeba było decydować czy jedziemy we dwóch, czy odwołujemy imprezę, choć Piotrek ciągle się odgrażał, że on pojedzie, ooo jak on pojedzie. No ale kto by brał na poważnie słowa pacjenta z nogą otoczoną sztywną masą ulepioną z wora gipsu. Tak czy siak, sprawy były wówczas już zbyt zaawansowane, żeby się wycofywać, więc ostatecznie u progu maja zdecydowaliśmy, że jedziemy we dwóch. Na pierwszy rzut oka lekka gejóweczka, ale w historii ludzkości było wiele udanych duetów (np. Flip i Flap, Beavis i Butthead, Marek i Wacek, mogę tak w nieskończoność), zatem nie było żadnego powodu, żeby się negatywnie nastawiać.
Plan układaliśmy przez kilka zimowych tygodni, regularnie naradzając się w żoliborskiej Garsonierze Nienawiści, w której z radością mieszkam od dwóch lat. Były to w większości spotkania zakrapiane (ale nie suto - rano trzeba wstać na zmianę do huty), co skutecznie spowalniało nasz proces decyzyjny. Po godzinnej delikatnej rozbiegówce przy piwie przechodziliśmy do poszukiwań lotów, samochodów, noclegów, atrakcji. Ale że było to zajęciem żmudnym i niewdzięcznym, znudzeni wracaliśmy do rozmów o polityce i zdychającym świecie. Do dziś nie do końca wiem, jakim cudem w tak niesprzyjających warunkach udało nam się nakreślić całkiem precyzyjny plan wyprawy, który z grubsza wyglądał tak:
O tym ile udało się z niego zrealizować dowiecie się zapewne z kolejnych odcinków, o ile powstaną. Uprzedzając fakty: były przygody.
Następny odcinek:
Dzienniki Amerykańskie (2) - Warszawa, Berlin
Następny odcinek:
Dzienniki Amerykańskie (2) - Warszawa, Berlin
Komentarze
Prześlij komentarz
Skomentuj i się podpisz.