Wesele polaczka

Przyznajcie, że w myślach zanuciliście Rynkowskiego.
Wesela są jedną z niewielu rzeczy, które poruszają w mojej duszy strunę polaczkowatości. Polaczkowatość bowiem to nie tylko wąsy, wielki brzuch, rumiana gęba, śmietnik pod zlewem, 15-letni lanos w gazie, schabowy z kapustą, skarpety do klapków Kubota, zrywanie boków przy kabaretach na TVP2 i klaskanie po udanym lądowaniu samolotu. To także błysk w oku na myśl o tym, że po godzinie katuszy w kościele będzie się można nażreć i napić za darmo w nieograniczonych ilościach.

Niestety. Stara prawda mówi, że nie ma nic za darmo. Także za ucztę na cudzy koszt trzeba zapłacić określoną cenę - zwykle jest nią słuchanie haniebnej muzyki, oglądanie nieestetycznych ludzi z twarzami powykręcanymi w pijackim widzie oraz brodzenie w bagnie zachowań co najmniej wątpliwych moralnie.

Zaczyna się od tego, że spóźniasz się na ślub, bo liczyłeś, że krawat zawiążesz w pięć minut, a nie w dwie godziny. Ostatnio robiłeś to w latach siedemdziesiątych, więc w panice włączasz Google i desperacko poszukujesz samouczków. Jest jakiś filmik na Youtube'ie, ale nic ci to nie daje: facet coś przekłada, oplata dwa razy i wychodzi mu elegancki pół-windsor. Ty, mimo szesnastu prób, osiągasz tylko to, że mniesz trzy krawaty, a czwarty uwalasz majonezem z kanapki (trzeba coś zjeść, bo wesele dopiero za parę godzin, a nie chcesz znowu mdleć w kościele - jak wtedy w 1982, gdy kapłan krzyczał w twoją stronę, że jesteś sługą szatana). W końcu bierzesz jeden z tych krawatów, których nigdy nie rozwiązujesz - właśnie na takie wypadki.
To proste.
Więc przychodzisz spóźniony, pod drzwiami kościoła przeciskając się przez tłum z poprzedniego ślubu. Oddychasz z ulgą - gdybyś przyszedł punktualnie, dostałbyś ryżem w oko i deszczem monet po głowie. W środku trwa ceremonia. Do wiary masz stosunek chłodny, do religii nawet oziębły, poza tym nie pamiętasz mszalnej procedury. Przybierasz twarz pokerzysty i robisz to, co inni. Gdy dzwonią - klękasz, gdy śpiewają - ruszasz ustami, gdy dają komunię - strzelasz oczami na boki. Po raz setny słyszysz, że "miłość cierpliwa jest", "nie szuka poklasku", "nie unosi się gniewem", a gdybyś "miłości nie miał, byłbyś jako miedź brzęcząca". Usiłujesz przypomnieć sobie wszystkie dziewczęta, które kochałeś, ale uświadamiasz sobie, że urodziłeś się z czarną dziurą zamiast serca, więc na myśl nie przychodzi ci żadna.

Wychodzisz zniesmaczony i ustawiasz się w kolejkę ludzi z kopertami w dłoniach. Przy okazji kopiesz jakieś dziecko z następnego ślubu, a na wściekłość matki reagujesz ściągnięciem ust i pokręceniem głową z politowaniem. Przychodzi twoja kolej na życzenia dla pary młodej. Chcesz ich ostrzec przed rosnącą falą rozwodów i zapytać "czy dobrze to przemyśleli", ale gryziesz się w język i wygłaszasz jakąś sztampę, której jako znany i ceniony bloger wstydzisz się potem sam przed sobą.

Wsiadasz do busa wiozącego do domu weselnego. Kierowca nadkłada 30 kilometrów, bo musi podrzucić szwagrowi sekator. Co mu tam, benzyna zapłacona. Na miejsce i tak docierasz przed parą młodą, bo ta korzysta z zachodu słońca i strzela sobie sweet focie na mieście. Czekasz na podjeździe w towarzystwie hord wygłodniałych polaczków, przebierających już nogami do koryta, i próbujesz sprawdzić w telefonie wyniki piłkarskie. Niestety jesteś na jakimś wygwizdowie i nie ma zasięgu.

Przyjeżdża para młoda. Wszyscy biją brawo, żeby zagłuszyć burczenie w brzuchu, więc bijesz i ty. Następuje tradycyjne powitanie chlebem i solą oraz symboliczne wychylenie wódki przez nowożeńców. Ci rzucają kieliszki za siebie - jeden spada na trawę i się nie tłucze, co rodzi rubaszne śmiechy sześćdziesięcioletnich ciotek z trwałą, przekrzykujących się, że "hehehe, to na szczęście".

Wchodzisz ze wszystkimi do wnętrza domu weselnego. Od progu gra niewydarzona kapela wystylizowana na lata 90. Lider grupy, zarazem wokalista i wodzirej o zniewieściałym głosie, chce się zaprzyjaźnić z tłumem, więc przybiera pozę luźnego janka i sypie gagami z gatunku ciepłego humoru, co jakiś czas przeczesując dłonią plerezę. Bierzesz z tacy lampkę szampana i wypijasz wściekle. Smak przywodzi ci na myśl ponure czasy wiary w urynoterapię.

Zasiadasz do stołu. Przedstawiasz się siedzącym w pobliżu, ale w zasadzie nie wiesz po co, bo do końca wieczoru nie przypomnisz sobie żadnego imienia. Po pięciu minutach jesteś tak pełny, że nie jesteś w stanie nic wcisnąć. Ale jesz dalej, za darmo jest, szkoda wyrzucać. Partnerka nieśmiało spogląda w stronę parkietu - udajesz, że nie zauważasz, a dla pewności dodajesz, że musisz coś wypić. Kupujesz dzięki temu trochę czasu. Wiesz bowiem, że na początku tańczą tylko atencjusze (od ang. attention whore), którym błędnie wydaje się, że potrafią się bawić na trzeźwo i świetnie się ruszają. Zjadasz winogrono dumny ze swojej obserwacji.

Kapela podaje "A teraz idziemy na jednego" - na szczęście nie musisz nigdzie iść, bo wciąż siedzisz i tym razem dla odmiany konsumujesz jajko w majonezie. Z grona siedzących przy stoliku wyłania się naczelny śmieszek - on dziś będzie sypał sucharami uwidzianymi na kwejku i czuł się w obowiązku nalewać innym wódkę, krzycząc "no co jest, co jest, załoga? pijemy!!!". Wszyscy od zawsze ci powtarzają, że jesteś gburowaty i nie lubisz ludzi, więc dla odmiany przyjmujesz postawę "a, chuj, będę dzisiaj miły" i tolerujesz tę samozwańczą duszę towarzystwa, choć prosi się ona o wrzucenie do dołu z wapnem. Patrzysz na zegarek. Choć masz wrażenie, że siedzisz tu już 5 godzin, okazuje się, że minęły ledwie trzy kwadranse. Klniesz pod nosem szpetnie.

Zespół przygrywa klasykę disco-polo, toteż zaczynasz pić po dwa kieliszki, by to znieść godnie. Wąsaci wujkowie państwa młodych już pokraśnieli na twarzach, więc zdejmują marynarki, ukazując połączenie koszuli w kwiaty z krótkim rękawem, krawata do pępka lub do kolan i kamizelki. Partnerce obiecujesz, że już, już, po następnej przerwie pójdziecie na parkiet. Czarne chmury gęstnieją i wiesz już, że prędzej czy później trzeba będzie wstać i świetnie się bawić przy "Żono moja" i oczywiście "Jesteś szalona", który to utwór wielokrotnie jeszcze zagości w dzisiejszym repertuarze. W tańcu jesteś jeszcze bardziej toporny niż w pisaniu bloga, więc skóra ci cierpnie.

Wtem przerwa. Wodzirej zaprasza zgromadzonych na środek, gdzie państwo młodzi dziękują rodzicom za to, że ich spłodzili. Na ścianie leci prezentacja ze starymi zdjęciami matek i ojców, a w tle Urszula Sipińska śpiewa makabryczną pieśń pt. "Cudownych rodziców mam". Parzysz sobie kawę i jesz jakieś ciasto. Już nie możesz, ale jesz, bo potem nie będzie. W międzyczasie przypominasz sobie o partnerce i zastanawiasz się czy będzie seks. Ona jest kobietą, więc już to wie, ty możesz tylko zgadywać. Jeśli myślisz, że będzie - stopujesz nieco spożycie alkoholu i bardziej się starasz w tańcu. Jeśli sądzisz przeciwnie, możesz robić co chcesz. Win-win situation.

Wychodzisz odetchnąć świeżym powietrzem z nadzieją, że ktoś cię poczęstuje papierosem. Normalnie nie palisz, ale raz od wielkiego dzwonu nie zaszkodzi. I tak będziesz śmierdział wódką, flakami i potem setek ludzi, więc co tam jeden papieros. Oczywiście zjawia się jakiś żonaty trzydziestolatek, szukający każdej możliwej okazji, by uciec od towarzystwa upierdliwej małżonki. Bierzesz od niego fajkę, wygłaszacie kilka ogólnych spostrzeżeń, po czym ze smutkiem odkrywasz, że twój interlokutor to typ gawędziarza-mitomana, który nie spocznie, dopóki nie opowie ci historii swojego życia. Jedynym wyjściem z tej sytuacji wydaje się bestialskie samobójstwo, ale w ostatniej chwili słychać z wnętrza głos konferansjera, zapraszającego do spożycia dobrze zmrożonej substancji. Przerywasz potok farmazonów płynący z ust trzydziestolatka i "zapraszasz" go na wódkę - po czym znikasz niepostrzeżenie, obserwując przez uchylone drzwi kibla jego zdezorientowaną minę. Tego wieczoru zobaczysz go jeszcze wielokrotnie, atakującego coraz to nowych nieszczęśników swą niezmordowaną potrzebą atencji.

Tymczasem w środku odbywa się tragedia dwojga młodych ludzi - a nikt nawet palcem nie kiwnie, by przestrzec ich przed bagnem, w które się pakują. I nie ma, że "za późno". Nigdy nie jest za późno, by pomóc bliźniemu. Macie wy serce?

Kolej na weselne zabawy. Najpierw nieśmiertelny pociąg, z melodią Ryszarda Rynkowskiego w tle. Z radością spostrzegasz, że jesteś już na tyle wstawiony, by uczestniczyć w tym obłędzie. Doczepiasz się na końcu i z politowaniem patrzysz na ludzi, którzy biegnąc udają, że ciągną rączkę od gwizdka parowego w lokomotywie starego typu. Masz nadzieję, że za tobą doczepi się jakaś fajna laska. Niestety. Oczywiście jest to zalany w sztok wieprz z wąsem, który przed chwilą jadł rękami kurczaka, a teraz wyciera je w pagony twojej nowej marynarki. Jeszcze tylko kankan, zorba, kozaczok i można wracać pić wódkę.

Przerwa. Siadasz i jesz barszcz, podczas gdy wokalista namawia do kupna płyt zespołu. Od 20 lat nie mogą dobić do 50 sprzedanych egzemplarzy, ale z uporem maniaka próbują dalej. Chcesz nawet kupić z litości, ale przypominasz sobie, że nie wziąłeś gotówki specjalnie po to, by nie kupować płyty zespołu z litości.

Przed oczepinami chwila oddechu. Wychodzisz na powietrze. Przed domem ktoś już leży zarzygany z twarzą na stoliku. Patrzysz na niego z wyższością, dumny ze swojej mocnej głowy. Uśmiechasz się półgębkiem, ale mina ci szybko rzednie, bo oto znikąd pojawia się gawędziarz-mitoman, częstuje cię papierosem i zaczyna opowiadać o tym, jak nurkował w Hurghadzie. Wznosisz wzrok ku niebu i tęsknisz za znajomymi z SGH opowiadającymi o pracy.

Na oczepinach wszystko zostaje ustalone. W domu rządzić będzie żona, będą mieli dwoje dzieci (chłopca i dziewczynkę), pierwsza za mąż wyjdzie zakłopotana osiemnastolatka, która złapie welon, a muszkę pochwyci rzecz jasna jakiś żonaty figlarz, który, "ohoho, już jedną żonkę ma, to jeszcze drugą dostanie, rehehe".

Na salę wjeżdża prosiak. Choć już robisz bokami - jesz, bo szkoda prosiaka. Wreszcie orientujesz się, że pozostało już tylko 20 osób, które pakują do foliowych torebek resztki ze stołów, toteż czas się ewakuować. Jedyne co pamiętasz z reszty nocy to to, że seksu nie było, a o wschodzie słońca mordowałeś się z zamkiem do drzwi.


Komentarze

Marcin Olton pisze…
"Wiesz bowiem, że na początku tańczą tylko atencjusze (od ang. attention whore), którym błędnie wydaje się, że potrafią się bawić na trzeźwo i świetnie się ruszają."

Czyli uż. Leffmeister jako pierwszy na parkiecie.
Mateusz Klich pisze…
To takie typowo polskie.
Godi Elson pisze…
Najlepsza z tego wszyskiego jest fota prosiaka :))

Anonimowy pisze…
Dlaczego to wyśmiewasz? Jak byś się urodził w Papui, to byś ganiał z gołym fiutkiem i malował się do zaślubin popiołem i jakimś obsranym mazidłem, potem pojadł byś grzybków, stracił przytomność, obrzygał byś się, posrał byś się i co? Też byś wyśmiał te zwyczaje? Jak ci ta polaczkowatość przeszkadza, to przestań używać tego języka, którym piszesz wyśmiewając siebie i swoich bliskich. Jesteś prymitywnym i zakompleksionym burakiem i ćfokiem. A na weselu swoim podaj paluszki i koniecznie zrób listę prezentów, co byś nie dostał dwóch patelni!!!
Mateusz Osiak pisze…
Łezka wzruszenia w oku zakręciła się podczas czytania. Myślałem, że tylko ja gardzę weselami.
Kocimiętka pisze…
bożu, im dalej to czytam, tym jest straszniej
Anonimowy pisze…
Ale nie rozumiem po co brać ze sobą partnerkę? Przy jej braku jeden problem z głowy (a przecież seksu i tak nie będzie).
Anonimowy pisze…
Przeglądam różne blogi i trafiłem przypadowo na ten. Moim zdaniem totalna lipa. Może i troche śmieszne na pierwszy rzut oka, ale... W jednym odcinku obrażasz swoich byłych wspólokatorów, a w tym swoich znajomych/rodzinę. O czym będziesz pisać, gdy obrazisz już wszystkich, których znasz?? Budowanie swojego wizerunku na śmianiu się z innych to słaby pomysł. Pomyślałeś jak mogą się czuć osoby, o których napisałeś attention whore?
Anonimowy pisze…
w ogóle to nie śmieszne i wcale tak nie jest
Anonimowy pisze…
Spostrzegawczy gnojek ;) Bardzo fajny tekst, będę wracać!
Pozdrawiam
kappi
Anonimowy pisze…
Dobry wpis.
Chociaż, jak patrzę na zdjęcia, to trochę mnie rozczulają te starsze panie. Wesela są właśnie dla starych ludzi, im już nie pozostało za dużo radości w życiu. Mogą się wtedy spotkać z całą rodziną, pojeść, porozmawiać, zaszaleć tańcząc kaczuszki (o których tu nie wspomniałeś, nie wiem czemu). Ja mam bardzo podobne odczucia na weselach, za co jest mi później niezmiernie wstyd. Nie lubię tylko opychać się jedzeniem (bo zazwyczaj jest niesmaczne i zazwyczaj jestem na diecie) oraz nie liczę nigdy na żaden seks (w ogóle o nim nie myślę w takich sytuacjach, żeby się nie uwarunkować negatywnie). Piszę taki długi komentarz tylko dlatego, że walczę ze snem, więc nie obrażę się, jeśli wcale nie przeczytałeś, co napisałam.

renf. bez logowania
Anonimowy pisze…
No rewelacja.... jestem z ciebie dumna. Tak błyskotliwy tekst ze warto go gdzieś pchnąć dalej!!!!
Anonimowy pisze…
To był drugi wpis jaki przeczytałam i wcale mi się nie podobał. Nie rozumiem dlaczego piszesz w negatywnym stosunku o wszystkim co cię otacza. Nic w życiu cię nie cieszy ? Ludzie są puści, Polska do dupy a ty? Ideał ? Bo wydaje mi się, że obrażasz wszystkich w okół a siebie uważasz za nie wiadomo co. Trochę pokory, bo może tekst jest i dobrze napisany ale to o czym piszesz to straszne gówno. Agata
Anonimowy pisze…
Współczuję autorowi...
Anonimowy pisze…
Zaczynając czytać miałam pozytywne spostrzeżenia,im dalej opinia się zmieniała.Facet-Polak,wciąż siedzący i narzekajacy na wszystko co go otacza,a nie robi nic żeby to zmienić. Wywnioskowalam,że w całym towarzystwie to Ty byłeś największym gburem,który nie umie dostosować się do panującej sytuacji. Trochę dystansu i.poszanowania do naszych pięknych tradycji,które ma każdy kraj.
Unknown pisze…
Z tego tekstu wynika że adrian lewandowski jest zwykłym gburem

Popularne posty